Czasami czuję się tak, jakby w mojej piersi był uwięziony
motyl, który trzepocze się i miota przy każdym nierutynowym dźwięku – gdy nagle
zadzwoni telefon, gdy mąż niespodziewanie pojawi się w drzwiach, a ja czuję, że
humor ma raczej w kolorze czarnym niż różowym.
Zastanawiam się, jak ten motyl może tak żyć – ciągle
przerażony, ciągle w gotowości, że coś złego się wydarzy…
Czy w ogóle można tak żyć?!
Strach to najbardziej wszechobecne uczucie w moim ciele.
Zaraz otworzą się drzwi, a ja będę chodziła na palcach,
wyczuwając czy mam grunt pod nogami czy mi go zabraknie.
Jutro on idzie do pracy, 8 godzin ciszy i relaksu – jeśli
tak można nazwać egzystencję i cichą wojnę z nią.
Walka toczy się cały czas o terytorium w kuchni czy na
balkonie, ugotowanie obiadu, przeciągnięcie sąsiadki na swoją stronę czy
chociażby ilość kwiatków na parapecie.
Cicha wojna, bez bitew czy potyczek.
Wrogowie nie patrzą sobie w oczy, tylko wyczekują błędu
przeciwnika albo stosownej do skoku chwili.
Normalny dom, normalna rodzina, a w czterech ścianach ciągła
cicha wojna o rolę przywódcy.
Każdy uważa się za zwycięzcę i chce nim być – ja, bo
wreszcie chciałabym zacząć żyć i wypuścić z piersi trzepoczącego się ptaka; on,
bo jest facetem i przynosi do domu pieniądze; ona, bo to kiedyś był jej dom i
nie chce usunąć się w cień.
Podobno epoka lodocowa już dawno minęła, nie wszędzie…